Dr hab. prof. UWr Kazimierz Dziubka

Profesor nauk politycznych, urodzony w Koźlu. Od lat studenckich związany na stałe z Wrocławiem. Miłośnik National Geografic, marzący o Nowej Zelandii. Pragnie odkryć poznanie poznania, prywatnie zakochany we Wrocławskich parkach.

Rozmowę z Panem Profesorem przeprowadził Dawid Wrzesiński. Pan Profesor nawiązał do statutowych założeń Stowarzyszenia Młody Dolny Śląsk a w szczególności Rozdziału 2. Cele i formy działania.

Inwestowanie w siebie

– Lata pracy nauczyły mnie, że po trosze dziecięca pasja poznawania, odkrywania „cudów” tego świata, jest najważniejszym pretekstem do podjęcia jakiejkolwiek aktywności społecznej, publicznej, wychowawczej, politycznej, a nawet religijnej. Sądzę, że w tej postawie można odnaleźć echa delfickiej maksymy „poznaj samego siebie”. Jest to możliwe tylko dzięki działaniu, doświadczaniu, zgłębianiu tajemnic lub też obalaniu tzw. prawd oczywistych. I jest w tym stosunku do świata wiele wspólnego z tym, co robi Stowarzyszenie Młody Dolny Śląsk. Chodzi wszak o to, żeby stymulować, pobudzać i inspirować innych, pokazywać im nieskończone możliwości odkrywania samego siebie i otaczającego środowiska. Ale trzeba to powiedzieć wprost: jeśli komuś nie chce się zaryzykować wyjścia poza strefę komfortu, czyli przekonania, że „swoje wiem i to wystarczy”, to za drzwiami czai się demotywacja, bezruch, marazm i biadolenie. Dlatego, powtórzę, tak cenna jest inicjatywa, z którą występuje Stowarzyszenie Młody Dolny Śląsk. Bardzo ciekawie ujęliście ją Państwo w założeniach statutowych, jak na przykład w punkcie drugim1. Mam na myśli przede wszystkim nakłanianie młodych ludzi do angażowania się w działania nad pomnażaniem zasobów poznawczych i intelektualnych kapitału własnego, nieustannie poszukiwali nowych sposobów samorozwoju. Inwestowanie w samego siebie  jest najlepszą drogą podnoszenia kwalifikacji. Jeśli ktoś nie chce tego robić, to doświadczenie podpowiada mi, że nikt go do tego nie zmusi, ani tym bardziej nie wykona za niego. Taki jest nieubłagany mechanizm rozwojowy natury człowieka. Jeżeli nie będzie się komuś czegoś chciało, to wówczas pozostają już tylko środki opresyjne, ale często przynoszą one odwrotny skutek od zamierzonego celu.

Zamiast pędu do poszerzania swoich zainteresowań, pasji poznawania czegoś nowego czy nawet zwykłego zaspokajania zaciekawienia, rośnie w człowieku dążenie do oportunizmu, konformizmu lub drogi na skróty. W tym kontekście mogę powiedzieć, że zarówno cele mojej pracy zawodowej, jak i cele Stowarzyszenia spotykają się na tym samym polu wartości. Mowa o proponowaniu, podsuwaniu idei, pomysłów i skojarzeń, inspirowaniu, pobudzaniu zainteresowania, wyzwalaniu chęć działania. Myślenie też jest rodzajem działania.

Najważniejszy w tym wszystkim jest niegasnący zapał do odkrywania samego siebie realizowany z przeświadczeniem, że ma ono służyć w pierwszym rzędzie samemu podmiotowi, a nie komuś innemu. Jak głosi znane powiedzenie, można na złość babci odmrozić sobie uszy, ale – o czym nie należy zapominać, gdyż organizm przypomni nam to boleśnie  – są to nasze uszy i co za tym idzie – nasz ból i inne skutki odmrożenia. Ot, banalna prawda, której głęboki i praktyczny sens częstokroć umyka nam w pogoni za policzalnymi dobrami. Samorozwoju nie mierzy się za pomocą ilości zjedzonych kalorii, stanu konta bankowego, ceny zakupionych towarów czy polubień naszych postów na portalach społecznościowych. Może kiedyś naukowcy odkryją, o ile procent podnieśliśmy sprawność naszego mózgu po przeczytaniu ciekawej książki, obejrzeniu interesującego filmu, wysłuchaniu ożywczego utworu muzycznego czy pasjonującej rozmowy z inną osobą. Obawiam się jednak, że ten stan wiedzy niewiele nam powie o przyroście lub spadku poziomu jakości naszego życia wewnętrznego. Podstawowym jego budulcem zaś są afekty, emocje i uczucia. To one nadają naszym działaniom swoisty klimat, barwę przeżyć, jakich doświadczamy w dążeniu do realizacji celów i planów życiowych, no i rzecz jasna po ich spełnieniu. W czarnym scenariuszu możemy założyć nadejście czasów, w których handlujemy naszymi duszami z cyborgami.

Warto o tym wszystkim pamiętać z jeszcze jednego powodu. Mam na myśli skończoność naszego życia, jak zresztą każdego żywego organizmu. Wiedza, o której mówię, stanowi bezcenny komponent wnętrza jednostki, zaś doświadczenie wpływa na aranżację jego struktur. Możemy i powinniśmy nieustannie ją zmieniać, bo tylko w ten sposób uda nam się zapobiec nudzie, sztampie i pospolitości. O miejscu w świecie zaświadcza w pierwszym rzędzie nasze życie. Nie ma powtórki z niego, a zatem nie istnieją racje samooszukiwania się, że obrócimy strzałkę biologicznego czasu i zaczniemy wszystko od nowa. Jedyne, co możemy zrobić to starać się skorygować błędy, potknięcia i niedoskonałości. Ale nie cofniemy czasu. Bolesną cenę płaci się zwykle za beztroskie potraktowanie wezwania, aby wziąć los w swoje ręce, no przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe z punktu widzenia posiadanych możliwości. W pędzie do decydowania o własnym losie nie można jednak ulec złudzeniu, jakie daje obraz selfie. Nie żyjemy na bezludnej wyspie, gdyż wówczas bylibyśmy co najwyżej Tarzanami. Stajemy się tym, kim się stajemy także, a może nawet przede wszystkim, dzięki innym ludziom. I tu powraca wątek przewodni naszej rozmowy, a mianowicie: albo oni nas twórczo stymulują, dodają skrzydeł i śmiałości, albo myślą, mową i uczynkiem zatruwają nasz organizm i tym samym sprowadzają nas do roli Tarzanów lub co gorsza – bezcielesnych istot sterowanych za pomocą przycisku „włącz” / „wyłącz”. Dlatego też, jak powiedziałem, cenne są inicjatywy zmierzające do rozbudzenia stanu, żeby nam samym i innym najzwyczajniej chciało się chcieć.

Aby chciało się chcieć

– Od naszych rodziców otrzymujemy określoną pulę genów, które mają wpływ na nasz charakter, zdrowie, umiejętności, a nawet poczucie humoru. Ale nie oznacza to, że jesteśmy bezwolnymi marionetkami w szponach samolubnych genów Dawkinsa. Wbrew mniemaniom, a może i oczekiwaniom zwolenników determinizmu genetycznego, nie ma automatycznego dziedziczenia między rodzicami i dziećmi talentów i umiejętności, podobnie jak wad i niedoskonałości. Bycie prezesem, profesorem, lekarzem, prawnikiem czy piosenkarzem nie jest przenoszone z pokolenia na pokolenie przez żadne wyspecjalizowane struktury DNA, co zapewne staje się utrapieniem wielu żądnych sławy rodziców. Na szczęście jednak neurobiologia rządzi się własnymi prawami i bywa głucha na słowne lub pisemne polecenia, deklaracje lub pretensje ludzi. O nacechowanej ciekawością postawie wobec świata nie decyduje też ani poziom wykształcenia, ani iloraz inteligencji. Zamiłowanie do poznawania można przejawiać już na poziomie szkoły podstawowej i jako dziecko wykazywać pragnienie przeżywania i doświadczania świata życia.

Kluczem otwierającym bramy do takiego podejścia jest doświadczanie przyjemności płynących z kolekcjonowania detali zmysłowych w oparciu o wrażenia wzrokowe, smakowe, słuchowe, dotykowe czy węchowe. Im bogatsza jest ich kolekcja, tym większe mamy szanse zachwycenia się kwiatkiem, muzyką, obrazem, poezją, czy czymkolwiek, co jest w zasięgu naszych zmysłów. Nie trzeba przy tym posiadać wyrafinowanej wiedzy o ogrodnictwie, malarstwie i muzyce. Nie mam bladego pojęcia o komponowaniu muzyki, ale jej słuchanie zawsze wprawia mnie w doskonały nastrój, przenosi w wymiar niewidzialnej rzeczywistości. To samo dotyczy czytania poezji, oglądania filmu i rozmowy z drugim człowiekiem. Mowa ciała, tonacja głosu, ekspresje twarzy i spojrzenie mogą nam powiedzieć znacznie więcej o człowieku, o jego bólu, cierpieniu, radości czy euforii, aniżeli język, którym potrafimy sprytnie zasłonić każdą z tych emocji.

Po drugie, nieprzemijalną inspiracją do samorozwoju winna być świadomość, iż każdy z nas jest niepowtarzalną konstrukcją psychosomatyczną. Nie jesteśmy wytworem jakiejś produkcji taśmowej, zaś 100 miliardów neuronów w naszym mózgu tworzy najrozmaitsze, często finezyjne i nieopisanie skomplikowane połączenia. Ich skutki możemy dostrzec w uważnej obserwacji sposobów naszego myślenia, zachowania, reagowania na bodźce, komunikowania się z otoczeniem.

No i w końcu trzeci czynnik. Dotyczy umiejętności radzenia sobie z niepowodzeniami, doznaniami negatywnymi w rozmaitych sytuacjach życiowych. Nie kwestionuję użyteczności adresowanych do każdego z popularnych poradników radzenia sobie z dystresem, frustacją lub poczuciem deprywacji. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wyczyta w nich jakieś ważne dla siebie wskazówki i sugestie dotyczące przywrócenia równowagi między światem wewnętrznym i zewnętrznym. Ale, o czym przed chwilą mówiłem, konfiguracja cech i właściwości nas jako żywych istot nie dokonuje się na taśmie montażowej na podobieństwo laptopów, smartfonów lub samochodów. Nikt nie zastąpi nas w tym, co robimy i czego nie robimy dla siebie. Nie ma uniwersalnej instrukcji obsługi, ani karty gwarancyjnej. Reklamacje należy co najwyżej kierować w pierwszym rzędzie do samego siebie. Dlatego tak ważne jest ukształtowanie postawy refleksyjności i autokrytycyzmu. Wpatrywanie się w selfie, jakie sporządza nasz mózg bywa zwodnicze. Jego trudną do wyeliminowania słabością są bowiem różnego rodzaju skrzywienia poznawcze, na czele z samooszukiwaniem się i błędną percepcją rzeczywistości. Przez wieki żyliśmy w błogim przeświadczeniu, że jest bezawaryjnym urządzeniem. Jako politolog powinienem dodać do tych rozważań jeszcze jedną uwagę w formie wniosku ogólnego. Jest ona związana z doświadczeniami reżimów totalitarnych i autorytarnych, które dążyły za wszelką cenę do uniformizacji umysłów ludzkich i tym samym wyeliminowania wszelkich przejawów nieposłuszeństwa i samodzielności myśli i uczuć. Próby zamknięcia natury w żelaznej klatce kultury (ideologii) na szczęście zakończyły się klęską. I zawsze tak będzie niezależnie od szerokości geograficznej, ilekroć rządzący będą żywić obłąkańcze przekonanie, że w politycznym akcie kreacji żywych organizmów mogą na nowo ulepić ich cielesną i psychiczną organizację. Zawsze się znajdzie jakiś dysydent i kontestator.

Bądźmy takimi dysydentami i kontestatorami, gdyż tylko wtedy mają szansę odkryć samych siebie, odnajdywać autorskie pomysły i pragnienia spośród skrojonych na potrzeby rynku, edukacji, technologii i polityki zestandaryzowanych ich wersji. Autorskie podejście do życia jest ryzykowną grą, albowiem trzeba znaleźć w sobie i zbudować potencjał alternatywnego spojrzenia na atrakcyjne pod wieloma względami, mimetyczne wzorce „statystycznego” konsumenta, wyborcy, ucznia, producenta itd. Pod powierzchnią efektownych na pierwszy rzut oka ofert skrywa się najczęściej rutyna, schematyzm, przewidywalność i konformizm. Za nimi rozciąga się bezkresna ziemia obiecana Golemów.

Nie ma złych pokoleń studentów, każde jest inne i wyjątkowe na swój sposób

– Po pierwsze, jeśli mówimy o środowisku akademickim, to na jego kształt składa się oddziaływanie wiele czynników. Wykładowcy mogą mówić do lustra, w którym przeglądają się ich wysublimowane teorie, modele i koncepcje. Jest to miłe doznanie o lekkim zabarwieniu narcystycznym, ale zarazem bardzo niebezpieczne. Zachowanie tego typu stało się powszechne w dobie zajęć on-line, podczas których nierzadko jestem jedyną osobą, która ogląda siebie na ekranie monitora, podczas gdy pozostali uczestnicy kryją się pod maskami awatarów. Jest to nie tylko frustrująca relacja, ale – co ważniejsze – wykoślawienie idei kształcenia jako dynamicznej interakcji obu zainteresowanych stron. Z komunikowania się wyparowuje zaimek zwrotny „się” i pozostaje jedynie jednokierunkowe komunikowanie czegośkomuś. Tymczasem, praca każdego nauczyciela, w tym nauczyciela akademickiego, polega na tym, że stale zachowuje dynamiczny kontakt z słuchaczami. Obejmuje on wszystkie aspekty relacji międzyludzkich, o których już wspominałem.

W żywym kontakcie kształtuje się nastawienie wykładowcy i słuchaczy. Jeśli jesteś otwarty na ten typ spotkania, to jednocześnie jesteś świadom, że każda grupa jest inna, a to znaczy, że znajdziesz w niej zarówno osoby zainteresowane omawianą tematyką, jak i takie, które chcą jedynie dotrwać do końca i uzyskać pozytywne zaliczenie. Nie ukrywam, że takie zachowanie jest silnie demotywujące w pracy dydaktycznej, gdyż skutkuje poderwaniem wiary w jej sens z punktu widzenia zakładanych celów i efektów. Idzie za tym osłabienie energii i deprecjacja wysiłku. Ale miałem też wielokrotnie ogromne szczęście i przyjemność w swoim 40-letnim życiu zawodowym spotkać studentów, magistrantów i doktorantów „pozytywnie zakręconych”, zapaleńców jakiejś idei i pomysłu, czyli umysły „idące pod prąd” i zerkające z ciekawością na świat. Wtedy role odwracały się. Pożyczałem od nich książki, żeby dowiedzieć się czegoś nowego, uczyłem się od nich innego spojrzenia na sprawy, które wydawały mi się jednoznaczne i zamknięte. Rozmowom i sporom z nimi zawdzięczam bardzo wiele. Dwukierunkowy transfer wiedzy zawsze uskrzydla i dodaje pewności. Pozwolę sobie przy okazji sformułować ogólny pogląd, że uczenie się od innych jest najlepszą lekcją pokory wobec gwiazdorskich inklinacji naszego rozumu.

II część wywiadu

W młodości marzyłem, żeby zostać seksuologiem

– Jeśli nasza rozmowa ma wyjść poza schemat bezbarwnych opowieści czy monologicznej oracji, to powinienem zachować szczerość wobec Pana i czytelników. Uczciwie więc mówiąc, moim marzeniem w młodości nie był zawód politologa, lecz seksuologa. Chciałem więc dostać się na studia medyczne i po nich specjalizować się w dziedzinie seksuologii. Niestety moja – eufemistycznie określając – słaba wiedza z fizyki i chemii przeważyła ostatecznie o wyborze kierunku studiów. Przyznaję bowiem, że lekcje z fizyki w liceum miały dla mnie coś z „czarnej magii”. Spoglądałem na wykresy, modele i wzory z tą samą ciekawością, jaka towarzyszy patrzeniu na demony, jednorożce i czarownice. Nie pomagały żadne zaklęcia wypowiadane przed sprawdzianami i testami. Tylko wspaniałomyślnej pomocy kolegi z ławki, który skończył potem studia w Instytucie Maxa Plancka, mogę zawdzięczać dotarcie do mety. Muszę też wyznać, że wyrozumiały profesor dość wcześnie zorientował się, że nic z mojego uczestnictwa w lekcjach nie wyniknie dla zrozumienia świata fizyki, więc odpuścił sobie wysiłki oświecania mnie. Byłem, jestem i będę mu za ten gest dozgonnie wdzięczny.

Świadomy zatem swoich ograniczeń, postanowiłem odnaleźć się w innej dziedzinie, ale zarazem takiej, która zachowywałaby pewną więź z dotychczasowymi zainteresowaniami. Wybór padł na nauki społeczne, a ściślej rzecz ujmując – nauki o polityce. Tylko na pozór obie sfery życia są od siebie daleko oddalone i wydają się być nieprzystawalne. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej relacjom międzyludzkim, to odkryjemy, jak wiele z tego, co dzieje się za kulisami teatru politycznego ma swoje korzenie w namiętnościach lub pożądliwości stymulowanej przez instynkty i popędy o seksualno-emocjonalnym podłożu. Daleki jestem od przyznania bezwarunkowej racji freudowskiej koncepcji libido w naszych codziennych zachowaniach, ale iluzoryczne byłoby przekonanie, że siłą „czystego rozumu i wiary” jesteśmy w stanie zagłuszyć wpływ czynników biologicznych na nasze wybory, decyzje i zachowania. Można patrzeć na politykę przez pryzmat dworskich szat i królewskich insygniów, patetycznych deklamacji i orędzi, wystylizowanych programów i map realizacji „czegoś tam”. Nie można jednak dać się zwieść całej tej kreatywnej inscenizacji teatralnej, którą z mozołem od setek lat przygotowują żywi ludzie dla żywych ludzi. Tam bowiem, gdzie mamy do czynienia z żywymi organizmami, tam pierwsze pytanie dotyczy przyczyn, a nie efektów owej kreatywności. Spójrzmy na teorię ewolucji, której społeczno-polityczny wymiar jasno i dobitnie pokazuje siłę powielania nawyków, zwyczajów, zasad i rutyn, których niosą z sobą ludzką zdolność rozwiązania problemów adaptacyjnych. Gdyby w procesie ewolucyjnych zmian kolejne pokolenia nie wypracowały skutecznych sposobów utrwalania i powielania mechanizmów życia, to dalsze przechowywanie użytecznej wiedzy nie byłoby możliwe.

Wybrałem studia z nauk o polityce. Po ich ukończeniu trafiłem na wyjątkowy okres w dziejach naszego kraju. Był to bowiem 1980 rok, czyli początek schyłku eksperymentu ustrojowego pod nazwą „realny socjalizm”. Ja zaś musiałem znaleźć jakąś pracę, dzięki której mógłbym upajać się życiem kolejkowym w gospodarce permanentnego niedoboru wszystkiego. Ponieważ „wolność to zrozumienie konieczności”, więc z tejże konieczności podjąłem pracę samodzielnego referenta do spraw socjalnych, w której spędziłem półtora roku. Niestety, lecz nie sprawdziło się powiedzenie, że „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, albowiem każdego dnia miałem wrażenie, iż ulatuje ze mnie dusza (cokolwiek to oznacza). Na czym polegała moja praca? Nie potrafię wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie miałem zielonego pojęcia, co dokładnie należy do moich obowiązków i za co odpowiadam. Pamiętam za to, że miałem własne atrybuty władzy w postaci biurka, telefonu, pieczątki i szklanki. W pamięci zachowały się czynności w sposób machinalny, bezrefleksyjny i biurokratyczny. Nicość. Nie zamierzałem osiągnąć mistrzostwa w stawianiu pieczątek i segregowaniu dokumentów. Spróbowałem w związku z tym wrócić na uczelnię. Podanie o zatrudnienie zostało przyjęte i tak to się zaczęło.

Miejmy marzenia małe i duże

– Moim nieziszczonym marzeniem, nad którym bardzo boleję, gdyż szanse jego realizacji maleją z dnia na dzień, jest wyjazd turystyczny do Nowej Zelandii. Chciałbym zobaczyć kraj o przecudnej przyrodzie, który znam jedynie z programów dokumentalnych w National Geographic (jest to mój ulubiony kanał telewizyjny). Natomiast w skromniejszym wymiarze, staram się realizować swoje marzenia w formie podróży, w trakcie których mogę przypatrywać się innym kulturom, obyczajom, sposobom życia ludzi. Ich różnorodność jest zachwycająca i przypomina o biologicznych korzeniach cywilizacji. Każda społeczność znajdowała własne ścieżki logiki życia w zależności od warunków, do których się adaptowała.

Co jest jeszcze moim marzeniem? Jego przedmiot zmienia się niemal każdego dnia. Staje się nim pragnienie odpoczynku po wielu godzinach spędzonych przed komputerem. Należy do nich dobra kawa (100% arabica), którą uwielbiam się delektować w dwóch turach: porannej i popołudniowej. Staram się również czerpać przyjemność z małych marzeń, wiedząc, że te wielkie (jak w przypadku wyjazdu do Nowej Zelandii) będę musiał najpewniej odłożyć na życie po życiu. Ważne w tym wszystkim jest to, by w ogóle nie przestawać marzyć. Może to dotyczyć niepohamowanej chęci zakupu rzadkiego okazu rybki akwariowej, rośliny doniczkowej, czy czegokolwiek innego, co nakręca naszą aktywnością hobbystyczną, sportową, publiczną, obywatelską, edukacyjną i zawodową. Najistotniejsze w tym nastawieniu jest przede wszystkim nabycie umiejętności cieszenia się małymi, drobnymi rzeczami, ulotnymi zwycięstwami lub błahymi sprawami. Po drugiej stronie tego nastroju umysłu leży inercja, malkontenctwo i tumiwisizm.

We Wrocławiu po prostu zakochałem się

– Bardzo lubię Wrocław. Miejsce, które dobrze poznałem od czasu spacerów z dziećmi, to najbliższy w mojej okolicy zamieszkania Park Zachodni. Choć obecny obszar parku został mocno okrojony w stosunku do tego, który zachowałem we wspomnieniach, to jednak nadal przechadzanie się po nim sprawia wiele przyjemności. Lubię też Park Południowy, zaś 5 tygodni temu odwiedziłem po dłuższej przerwie Park Grabiszyński, w którym – z miłym zaskoczeniem – odkrywałem nowe miejsca lub takie, o których – powiedzmy szczerze – zapomniałem. Uwielbiam spacer po Ostrowie Tumskim i podniosłą, choć nieco tajemniczą atmosferę tego miejsca. Nie przepadam za to za Rynkiem Wrocławskim, gdyż stał się wielkim pubem, co odebrało mu wiele uroku, jakim cechuje się np. Stare Miasto w Toruniu czy w Gdańsku. Umiarkowaną radość i przyjemność odczuwam także z podróży po własnym osiedlu, ale muszę przyznać, że w ostatnich latach wiele zmieniło się na dobre głównie dzięki inwestycjom finansowanym z budżetu obywatelskiego. Pojawiają się nowe i ciekawe elementy architektoniczne, place zabaw dla dzieci, miejsca rekreacji i czynnego uprawiania sportu. Z typowej, schizoidalnej „sypialni”, przekształca się ono powoli w zakątek zdatny do dziennego życia. Podkreślam zwłaszcza znaczenie ogrodów, parków i skwerów zieleni, albowiem – dzięki roślinności, ławkom i alejom – mamy sposobność obcowania z naturą. Niech nikt nie mówi, że każdy park jest podobny do parku, bo to nieprawda. Będąc jakiś czas temu w Brukseli, chodziłem po tamtejszym parku. Jest wymuskany pod każdym względem, przestronny, symetryczny i schludny. Zapytany jednak o wrażenia z wycieczek odpowiedziałem, że czegoś mi w nim brakuje. Chodziło mi o kompozycję parkowych drzew i krzewów podług zasad geometrii Euklidejskiej, a nie przyrody.

Wracając  do tematyki Wrocławia, to muszę podkreślić, że wielu moich znajomych z różnych części kraju, jest zauroczona naszym miastem. Słyszę głosy nawet pewnej zazdrości, że mieszkam w pięknym mieście i że z chęcią przenieśliby się tutaj. Może więc, idąc śladem odkrywania własnego osiedla, warto dać się zaskoczyć Wrocławiowi i uwierzyć w niespożyte siły witalne jego mieszkańców!

Każdy z nas jest inny i dlatego też należy unikać działań schematycznych

– Wymienione w Pańskim pytaniu funkcje organizacji pozarządowych, czyli stymulowanie aktywności obywatelskiej, inicjowanie wspólnych przedsięwzięć lub takich, które służą dobru jakiejś zbiorowości (np. jej integracji wewnętrznej i z otoczeniem społecznym) oraz proponowanie innowacyjnych rozwiązań, wytyczają niewątpliwie najważniejsze zadania, jakie mają one do spełnienia w kwestiach związanych z budową i umacnianiem społeczeństwa obywatelskiego, kapitału zaufania i demokracji lokalnej. W ujęciu przedmiotowym, wszystko zależy od zainteresowań uczestników, wrażliwości społecznej na ochronę i promowanie określonego interesu / dobra wspólnotowego, a także zaangażowania na rzecz pomocy w realizacji rozmaitych potrzeb grup marginalizowanych, dyskryminowanych z przyczyn kulturowych, społecznych lub ideologicznych, a także niezdolnych do zapewnienia sobie odpowiednich warunków życia. Chodzi więc o różnorodność i wielokierunkowość działań. Każda z organizacji dokonuje samodzielnego wyboru obszaru i profilu swojej aktywności. Może to być pomoc materialna adresowana do grup o niskim statusie ekonomicznym lub społecznym, występowanie w obronie praw mniejszości, szerzenie wiedzy obywatelskiej, otaczanie opieką zabytków czy wreszcie podnoszenie świadomości bycia mieszkańcem Dolnego Śląska.

Jak można osiągać te cele? Odpowiedź brzmi: rozmaicie i za pomocą najprzeróżniejszych metod i sposobów. Jedno trzeba mieć stale uwadze, a mianowicie to, że każda grupa jest inna, specyficzna pod względem mentalnym, kulturowym i aspiracji życiowych. Do każdej trzeba zatem wypracować inne metody i techniki pracy, używać właściwych dla niej środków komunikacji i negocjacji, poszukiwać form kooperacji, budować i przerzucać mosty zaufania społecznego do wewnątrz i na zewnątrz. Nie ma podręczników, które zawierałyby instrukcje trafnego postępowania stosownie do każdego z wymienionych przypadków. Wiedzę „jak” trzeba zdobywać samemu w praktyce. Różni się ona zasadniczo od teoretycznej wiedzy „że”. Nie jestem w stanie, ale też i chcę dawać Państwu żadnych złotych rad, gdyż moja wypowiedź ocierałaby się o mędrkowanie.

To tak jakbym miał komuś doradzić, jak ma być szczęśliwy. Zachowanie wstrzemięźliwości w formułowaniu uniwersalnych rad i zaleceń nakazuje mi także niedostateczna wiedza o bagażu doświadczeń adresatów, poziomie ich kompetencji poznawczych i społecznych, motywach zaangażowania itd. Otwarte pozostaje także pytanie, kogo i w jaki sposób należy aktywizować? Jednym wystarczy zachęta za pomocą słów, drugich trzeba wziąć za rękę i poprowadzić do celu, natomiast jeszcze innych trzeba wręcz przymuszać, żeby podjęli się wykonania jakiegoś zadania. Dlatego też nieoceniona rola kulturotwórcza organizacji pozarządowych polega właśnie na tym, że ludzie, którzy w nich pracują, zdobywają praktyczne doświadczenie współpracy z innymi ludźmi. Tej mądrości praktycznej nie zdobędą na żadnych wykładach akademickich. Nie zdobędziesz wiedzy o wieloznaczności subiektywnego pojmowania „jak to jest być obywatelem” wyłącznie na podstawie uczestnictwa w wykładach o społeczeństwie obywatelskim. Nieuwzględnianie zmiennych kontekstowych i sytuacyjnych przy poszukiwaniu wyjaśnień sensu i znaczenia pojęć zwykle kończy się jałowym sporem o ich definicję. Tymczasem gra toczy się o „przyrodzoną i niezbywalną godność” każdego człowieka. Dotyczy to zwłaszcza tych działań, które zmierzają do urealnienia tego zapisu konstytucyjnego.

Wywiad przeprowadził: Dawid Wrzesiński